Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi D-Avid z miasta Kraków. Mam przejechane 51714.97 kilometrów w tym 4381.27 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 24.85 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy D-Avid.bikestats.pl

Archiwum bloga

MTB Marathon - Kraków

Dane wyjazdu:
64.85 km 55.00 km teren
02:47 h 23.30 km/h
HR śr= 177 ud/min  ( 87% )
HR max= 195 ud/min   ( 96% )
Temp.: 16.0 st. C

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | Komentarze 5

Moje małe Mistrzostwa Świata

Golonkowy maraton w Krakowie to już swego rodzaju legenda. Rok rocznie od 9 lat bardzo duża liczba maratończyków staje w szranki, by zmierzyć się z rywalami i swoimi słabościami. Dla mnie to jednak coś więcej. Maraton w Krakowie był pierwszym, w jakim wystartowałem. To tu właśnie się zajawiłem na ściganie. Czas, w jakim zawsze i niezmiennie (koniec sierpnia) odbywa się wyścig jest świetny by zaprezentować pełnię swoich możliwości i popisać się szczytem formy. A gdzie to zrobić jak nie u siebie na „podwórku”, gdzie startuje niezliczona ilość znajomych a kibiców przy trasie rozpoznaje się w dużych ilościach. Dlatego właśnie dla mnie ten wyścig jakoś podświadomie zawsze był najważniejszy w sezonie. To tu zawsze najciężej walczyłem z czasem i maratończykami, żeby poprawić się w stosunku do ubiegłych lat.
Jednak ten rok był inny. Od czerwca przestałem trenować, a na rower wychodziłem tylko 2-4 razy w tyg. Nie spodziewałem się nic szczególnego po tym wyścigu, choć w sierpniu już trochę więcej pojeździłem. Nie było żadnego konkretnego celu, tylko czysta zabawa, choć z góry założyłem, że nie będę się obijał na trasie i dam z siebie wszystko.
Start z drugiego sektora pozwolił na bardzo szybki wyjazd z Błoń. Starałem się to rozegrać jakoś logicznie, więc uczepiałem się kół zawodników przede mną i starałem się jechać po wąziutkiej ścieżce, tak, aby tracić jak najmniej energii i powoli wejść na najwyższe obroty. Na Błoniach troszkę osób mnie wyprzedziło, ale w ogóle się tym nie przejąłem. Z resztą zakładałem, że będą mnie wyprzedzać tabuny maratończyków, ale nawet nie było tak źle.
Wypad na drogę asfaltową. Prędkość momentalnie rośnie - zaraz za skrętem w lewo z głównej ulicy obok pętli na Cichym Kąciku licznik pokazuje 40-45km/h. Dopadam kolarza wielkiej postury, który ewidentnie ma ochotę mocno przebijać się do przodu i uczepiam się koła. To było świetne posunięcie. Wyprzedziliśmy tak kilkanaście osób, a mój wysiłek był minimalny, choć pulsometr pokazał tam 191bpm. W ten sposób dojechaliśmy większą grupę, w której cisnęliśmy do samego Lasu Wolskiego.
Tam już nie było zmiłuj. Kawałek za wjazdem w las pionowa ściana do góry, więc od razu wrzucam młyneczek i na wysokiej kadencji cisnę po najmniejszej ścieżce oporu. Znajomość trasy procentuje i omijam największe tłumy. Na szczycie, już na wypłaszczeniu trochę mnie zatyka. Nogi zaczynają boleć od maksymalnego wysiłku na podjeździe i odchodzi mi kilka osób. Chwilę potrwało, aż z powrotem zacząłem dokręcać. Jeszcze tylko zostaje kawałek asfaltowej ścieżki i zjazd. Z ubiegłotygodniowego objazdu trasy pamiętałem, że jest on dość niemiły ze względu na luźne i ostre kamienie. Jednak cały dystans GIGA i czołówka MEGA dosłownie zmiotły te kamienie na boki i utworzyła się „kreska” szerokości kilku terenowych opon, gdzie wystawała ziemia, więc zjazd poszedł gładko i szybko.
Dalej nastają długie km płaskich i nierównych pól. Samobójstwem jest jechać tam samemu, miedzy grupkami. Niestety często mi się tak zdarzało, ale tym razem miałem szczęście i podającą nogę do dyspozycji. Zjechaliśmy się w kilkuosobowy peletonik i szybkim tempem pokonaliśmy pola. Trochę w pewnym miejscu już zaczynałem odstawać, ale mocniejsze dokręcenie pozwoliło utrzymać się w grupie Szarego i dwóch zawodników z Subaru. Wiedziałem, że skoro jestem w takim miejscu stawki, to nie może być źle. I to dodawało ochoty do mocnej jazdy.

Pola jak szybko się pojawiły jeszcze szybciej znikły i nastał okres panowania Garbu Tenczyńskiego czyli góra-dół, góra-dół po gliniastych i wilgotnych ścieżkach, mocno spowalniających tempo mimo dużego nakładu sił. Niestety na jednym z podjazdów z podjazdów zaliczam niewielki uślizg tylnego koła i tracę bezpośredni kontakt z zawodnikami z Subaru. Do tego po podjeździe znowu dochodzi chwilowe zmulenie nóg i tracę ich powoli z oczu. Niestety, ale chwilę musiałem odsapnąć i odżyć. Zjazd w Kochanowie po kawałku płaskiego szybkiego szuterku nie był łatwy. Nocne opady i sporo zawodników przede mną spowodowało, że w jego środkowej części zmielona glina strasznie wsysała. Ten odcinek też zjechałem – na butach. Dalej podjazd asfaltowy, na którym postanowiłem nie przesadzać i zjeść coś a mimo to podgoniłem trochę zawodników. Potem znowu sekcja polno-leśna, trochę jazdy samemu i drugi bufet na Bukowej Górze już widać. Ku mojemu zaskoczeniu praktycznie nikt się nie zatrzymuje, ja też nie miałem zamiaru więc przeleciałem nawet na niego nie spoglądając.


Gdzieś w okolicach doliny Półrzeczki dojeżdżam do ostatecznej grupy, z której na mecie finiszowałem. Ale do tego czasu jeszcze sporo drogi przede mną. Na trzecim bufecie już się zatrzymałem, bo bidon zaczął świecić pustkami. Niestety grupa tylko zabrała kubki i pojechała. Pogoń za nimi kosztowała mnie trochę sił. Ale się udało i dojechałem. Jak się później okazało tempo nie było tam zbyt fajne i jadąc na kole zacząłem się obijać. Więc wyszedłem na czoło i krzyczę: na koło, pociśniemy trochę! No zaczynam dokręcać. Wszystko fajnie, dobrze się jedzie ale w momencie jakoś tak cicho się za mną robi. Oglądam się wyszło na to, że urwałem kilkuosobowy peletonik. No zaczynam myśleć. Jak pojadę sam, to się styram jeszcze przed Wolskim, tam mnie dojdą i kiszka. A jak zaczekam to będę jechał w takim powolnym tempie. Ale w końcu zdecydowałem, że jednak nie cisnę sam i leciutko zwolniłem, tak, że grupa doszła mnie na przejeździe nad autostradą. Do LW cisnęliśmy razem, ja w większości prowadziłem w obawie, że jak zejdę na tył to dociągnie do nas więcej osób.

Na podjeździe w LW jakiś gość z tej grupki wyraźnie skoczył do przodu. Ja już nie zdecydowałem się za nim cisnąć, wiedząc, że trochę do góry jest a potem jeszcze przecież biała droga. Reszta trzymała się mi koła, choć odpadało coraz więcej osób i na szczycie został już tylko zawodnik z Thule. We dwóch bardzo szybko wytraciliśmy wysokość i zaczął się ostatni podjazd – „biała” droga. Zawodnik co tak skoczył, spuchł do tego stopnia, że ledwo był w stanie prowadzić rower obok siebie, natomiast my we dwójkę zaatakowaliśmy z młyneczka na wysokiej kadencji.


Podjazd poszedł zadziwiająco szybko, w dodatku pomagał doping kolegów z teamu. Zjazd z Sikornika do prostych nie należy, ale o dziwo i na szczęście ani na moment nie zostałem dalej niż 30m za kolegą z Thule.

Po wylocie na asfalt uzgodniliśmy razem, że ciśniemy po zmianach a finisz rozegramy tuż przed kreską w stylu płaskich etapów szosowych. Współpraca szła dobrze i zgodnie ze dwie moje i jego mocne zmiany i doszliśmy jeszcze ze 3 osoby na Błoniach, wiec pojawiło się więcej pretendentów do wygrania finiszu z grupy. Tym razem postanowiłem nie dać się wydymać jak kiedyś i do ostatniego momentu jechałem na trzecim miejscu w tej grupce. W końcu drugi gość nie wytrzymał. Zablokował oba amortyzatory i pizda na pedały! Poszedł z prawej. Ten co był pierwszy za późno się zorientował i został z lewej. Nie zostało już ani sekundy więcej. Redukcja i ogień! Kadencja chyba ponad 100 i wychodzę na powadzenie. Cisnę ile się da, już niewiele widzę a meta wydaje się jak by ruchoma. Przed chwilą wydawało mi się tak blisko a teraz już upalam ile się da a tu jeszcze taki kawał. Oglądam się za siebie i widzę wyraźną przewagę nad resztą. Zaczynam odpuszczać. Albo to siły zaczyn ją opuszczać mnie. Zwalniam coraz bardziej, ale jest! Kreska! Choć kątem oka na samej linii dostrzegam zawodnika z Thule. Finiszował 0:00:00:2 za mną! Co za fart. Udało się! Jestem w niebo wzięty, choć piekielnie zmęczony. Chwila dochodzenia do siebie.
Już po ochłonięciu i umyciu roweru sprawdzam z niepokojem wyniki. 58 open i 27 w M2 (choć cały czas są jeszcze uaktualnienia w wynikach). Cudownie! Mój najlepszy wynik u Golony, w dodatku kompletnie się nie spodziewałem! Po 2 miesiącach nietrenowania tak wspaniale mi się jechało. Uczucie cudowne. Do samego końca była moc. Chciałbym tak na każdym wyścigu móc dokręcać jak dziś. Marzenie.
Kategoria MTB, Zawody



Komentarze
Dawid | 21:06 piątek, 2 września 2011 | linkuj Dzięki! :)
Jestem MEGA zadowolony! I nawet wybieram się do Międzygórza :P
bananafrog
| 12:15 piątek, 2 września 2011 | linkuj Gratulacje! Jak Cię zobaczyłem w wynikach tak wysoko, to pomyślałem, że pewnie wreszcie jesteś zadowolony (pamiętam, że w zeszłym roku miałeś jakieś dnf-y i w ogóle narzekałeś, że jeździsz coraz lepiej, a na maratonach nie rządzisz ;). Jeszcze raz gratuluję! 2:47 to świetny czas :)
Furman
| 13:43 czwartek, 1 września 2011 | linkuj I tak trzymać. Dobry wynik musi boleć.
Dawid | 21:11 poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | linkuj Dzięki, miło, że ktoś przeczytał :P
bardakon
| 10:53 poniedziałek, 29 sierpnia 2011 | linkuj Świetna relacja, dobrze zrobiłeś z grupką przed Wolskim, ja niestety pojechałem sam i mnie doszli, ale udało się ich śmignąć przed metą i dołożyć kilkanaście sekund. Gratulacje finiszu i wyniku:)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa obiek
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]